03 LISTOPADA 2014
DOLINA MILCZĄCYCH KAMIENI
Dawno już zaplanowałem wycieczkę ostatnim, niepoznanym jeszcze odcinkiem lewobrzeżnej części Doliny Dolnej Wisły. Wyciągnąłem ów plan z archiwum, dopracowałem i nie pozostawało nic innego jak ruszać na Nizinę Sartowicko-Nowską, bo tak właśnie nazywa się ta część doliny.
Więcej przemawiało przeciwko tej wędrówce niż za nią. Po pierwsze prognozy pogody nie wróżyły specjalnie dobrze. Po drugie mizerne miałem szanse na towarzystwo, a samemu mi się nie chciało. Po trzecie dwa dni przed dniem „W” [wu, jak wycieczka] dopadło mnie przeziębienie. Ostatecznie jednak pogoda dopisała, kolega wziął urlop, żeby dołączyć, a ja stwierdziłem, że co mnie nie zabije, to wzmocni... i o dziwo wzmocniło!
Pociąg o 0409, ale ja już za dziesięć stawiam się przed dworcem Gdańsk Główny. Minuty do przyjazdu Piotra spędzam na rozmyślaniu, jak to wczoraj rano odwołałem wycieczkę, by po kilku godzinach wskrzesić plan. Huśtawka nastrojów i zmienność planu wywołane były trochę moim samopoczuciem [wspomniane przeziębienie], rano kiepskim, w południe znacznie lepszym, a trochę piękną pogodą, która sprawiała wrażenie, że dotrwa do jutra i nie wyrządzi mi większej krzywdy.
Piotr dojeżdża o czwartej. Wita mnie spojrzeniem pełnym dezaprobaty, którą gaszę stwierdzeniem, że tak młodzi już się na rowerach nie spotkamy. Kupujemy dwa do Terespola Pomorskiego plus dwa dla rowerów.
Właściwie nie ma powodu snuć tradycyjnej opowieści o PKP. Może nie licząc 15-minutowego opóźnienia, jakiego pociąg nabrał na odcinku Gdynia - Gdańsk, zafundowanych w przedziale tropików bez opcji regulacji, a także obezwładniającego aromatu w kiblu... przepraszam toalecie. Dlatego złego słowa nie napiszę.
Gwoździem programu dzisiejszego długiego i nudnego, gdyby nie to, tranzytu Gdańsk - Terespol stał się nasz, o dziwo, jedyny współpasażer. Ów bohater tragikomiczny spał, gdy wsiadaliśmy. Spał, gdy niebyt cicho ustawialiśmy rowery w przedziale do tego przeznaczonym, acz nieprzystosowanym. Spał, gdy prowadziliśmy głośno rozmowy. Obudził się dopiero w Czarlinie, złapał torbę leżącą dotąd na podłodze i wtedy do nas zagadał:
- Czew-usz-był?
- Był. - odpowiedziałem - Jesteśmy w Czarlinie. Drzwi zamknęły się i ruszyliśmy. Śpioch wyraźnie się przejął. Chwilę nerwowo rozglądał się po przedziale. Za oknami jeszcze noc. Następna stacja - Subkowy. Pociąg staje, ale Śpioch siedzi. O co chodzi?! Zapomniał?! Ruszamy. Kolejna stacja. Śpioch nadal siedzi. Wreszcie dobywa telefonu. Takiego z czasów, kiedy telefony służyły tylko do dzwonienia.
- Przespałem Tczew - mówi trzeźwiejszym już nieco głosem. Patrzymy z Piotrem na siebie z trudem utrzymując powagę. Dotarło do niego! Piotr z powagą sugeruje, że może dobrze byłoby wysiąść i poczekać na pociąg w przeciwnym kierunku, ale Śpioch stwierdza, że pojedzie do Laskowic. Dacie wiarę?! Przespałem Tczew, to pojadę do Laskowic [prawie 80 kilometrów dalej]. To dlaczego nie wyspać się porządnie do Katowic? Tczew kocha to poczeka i dwa dni.
Po chwili tajemnica się wyjaśnia. Śpioch zmierza do pracy w Czarnej Wodzie, a jego współpracownicy jadą tamże z Laskowic Pomorskich, skąd też go zabiorą. To wyjaśnia pozornie dziwne zachowanie Śpiocha, ale nie umniejsza naszego rozbawienia całą sytuacją.
W Laskowicach Pomorskich czeka nas przesiadka na nowocześniejszy skład jadący do Bydgoszczy. Mimo, że spędzamy w tym pociągu zaledwie dziesięć minut, korzystam z toalety. I nie powiem, że bez przyjemności. Jest papier, woda, mydło, ręczniki... i ulga. Nikt mnie nie namówi na spacer po podkładach funkcjonującej linii kolejowej!
Terespol Pomorski wita nas półmrokiem i całymchłodem. W kontrze do pekape-owskich tropików jest to raczej mało komfortowe. Niezwłocznie ruszamy do Kozłowa. Nie, żeby nam się śpieszyło, bo jeszcze jest przed wschodem, ale nie chcemy tracić energii cieplnej, skumulowanej dzięki hojności przewoźnika. W Kozłowie, nad rozlewiskiem Wdy zwanej Czarną Wodą zamierzam pokazać Piotrowi jeszcze w półmroku ponad 160-letni ceglany most kolejowy. Byłem tam z Sebastianem pod koniec wędrówki: Bo to zła wieś była!, jakoś tak półtora roku temu.
[Fot. Piotr Zwierzyński]
Popijając gorącą herbatę przechadzam się pod mostem i w efekcie dostrzegam szczegół, który poprzednio był ukryty w krzakach. To data ukończenia budowy.
Mostu w całej okazałości nie fotografuję, bo po pierwsze słońce się spóźnia, więc i światło nie takie, po drugie zrobiłem to już poprzednio. Tym razem uwieczniam jednak malunki na filarze, które choć w zasadzie szpecą budowlę, ale podobają mi się w zestawieniu z odbiciami w spokojnej czarnej wodzie.
Postanawiamy nie czekać na wschód słońca zza chmur przypominających raczej mgłę. Zrobiwszy kilka zdjęć ruszamy w stronę Świecia. Piotr rzuca propozycję obejrzenia z bliska wybudowanej w latach 2007-2008 elektrowni Czarnowodzianka, którą minęliśmy jadąc tu z Terespola. Przy elektrowni dostrzegam upragnione słońce.
Na wąskim moście przy jazie Kozłowo zastajemy samochód blokujący jeden pas ruchu. Nie wspomnę marki, żeby nie sugerować, że Nissany są awaryjne. Tylne koło owego pojazdu wybrało wolność, ale nie tak zwyczajnie. Samowolnego oddalenia dokonało w towarzystwie bębna hamulcowego, piasty i półosi. W efekcie samochód siejąc iskrami wylądował na asfalcie. To zjawisko zaniepokoiło operatora elektrowni Czarnowodzianka, który przybył na miejsce w tym samym momencie, co my.
Kozłowo. Most nad jazem.
Piotr, operator elektrowni oraz samochód z „zespołem wolnego koła” [taka jednostka chorobowa].
Piotr korzystając z okazji ucina sobie z operatorem pogawędkę o elektrowni, a ja staram się wyciąć z nadal panującego półmroku kawałek krajobrazu.
Gdy wracam na most Piotr opowiada o elektrowni na Żółtej Rzece w Chinach, która jest największą elektrownią na świecie, ja zaś proponuję Piotrowi najkrótszą drogę na Świecie, co ma delikatnie sugerować, że na nas czas. Ruszamy. Po drodze mijamy przeoczony poprzednio z Sebastianem kamień upamiętniający pobyt Fryderyka Chopina w Świeciu i Kozłowie. Kilka minut później jesteśmy w Świeciu. Pierwszym, co oglądamy jest kościół pw. św. Andrzeja Boboli wybudowany w stylu neoromańskim w latach 1891-1897. Do roku 1945 służył ewangelikom augsburskim, a po wojnie katolikom. Wieża zwieńczona dwoma hełmami ma 46 metrów wysokości, a najcenniejszym elementem wyposażenia wnętrza jest przeniesiony w czasie wojny z kościoła farnego obraz „Sąd Ostateczny”, namalowany na przełomie XVI i XVII wieku, którego niestety nie da się zobaczyć przez zamknięte drzwi.
Piotr objeżdża kościół dookoła, ja natomiast zwiedzam cmentarz przykościelny.
Kolejnym punktem jest zamek krzyżacki. Zatrzymujemy się na moście nad Wdą. Najpierw zdejmuję mglisty krajobraz z sylwetką wieży oraz filarem starego mostu.
Zanim, koroną wału przeciwpowodziowego, dojeżdżamy do zamku słońce zupełnie przebija się przez mgłę i pięknie oświetla nam zamek. Wita nas kamienny, zapłakany strażnik strzegący fosy zamkowej.
Zatrzymujemy się dopiero na dziedzińcu, który w czasach krzyżackich wyłożony był kamiennym brukiem. Po środku dziedzińca znajdowała się studnia.
Zamek Świecie w 2008 roku został objęty ochroną przyrody w ramach programu Natura 2000.
Budowla - dzieło człowieka. Gdzie tu natura? - zapytacie. Otóż podziemia zamkowe stanowią, istotne w skali kraju, miejsce rozrodu i zimowania nietoperza mopka. Więcej na stronie ukrytej pod powyższym zdjęciem. My jednak skupiamy się na samej budowli.
Miejsce, z którego zrobiłem zdjęcie głównej bryły zamku w całej okazałości było w średniowieczu jedną z odnóg Wisły.
Na relikcie baszty południowej. [Fot. Piotr Zwierzyński]
[Fot. Piotr Zwierzyński]
Wracamy tą samą drogą do mostu nad Wdą, skąd dostrzegamy drugą zachowaną w Świeciu budowlę średniowieczną. Stara Fara, czyli kościół pw. Stanisława Biskupa Męczennika i Matki Boskiej Częstochowskiej położony jest między Wisłą, a Wdą, w miejscu, gdzie w średniowieczu znajdowało się Świecie.
[Fot. Piotr Zwierzyński]
Oczywiście postanawiamy podjechać. Chęć ujęcia w jednym kadrze rzeźby św. Jana Nepomucena, wieży kościelnej z jednoczesnym ominięciem nieciekawych gałęzi pobliskiego drzewa wymusza na mnie taki o to ukośny kadr.
Podczas, gdy Piotr zwiedza wnętrze Fary...
[fot. Piotr Zwierzyński]
...ja obchodzę ją dookoła. Odnajduję drewnianą rzeźbę św. Stanisława Biskupa Męczennika [tak przypuszczam, bo trudno znaleźć informację na ten temat].
Pozostałości murów miejskich i zegar z wieży.
Na wschodniej ścianie kościoła odnajduję wasserstand, czyli znak wielkiej wody z 26 czerwca 1884 roku.
Boczne wejście i wasserstand.
Wasserstand.
Niedobrze. Poziom zalania wyżej gniazdka :-)
Z parkingu przed kościołem jest ładny widok na Świecie i kościół św. Andrzeja Boboli.
Ruszamy spod Starej Fary, mijamy zamek i ulicą Nadbrzeżną jedziemy w kierunku ujścia Wdy do Wisły. Przed nami Diabelce zwane inaczej Czarcimi Górami, na zboczach których drzewiej znajdowały się winnice krzyżackie.
Trudno znaleźć w sieci konkretne informacje o wyglądzie i przejezdności pieszego szlaku Nadwiślańskiego na odcinku między Świeciem, a Sartowicami. Znalazłem jednak informację, że szlak nie jest łatwy dla rowerzystów. Pomyślałem: Co? Ja nie przejadę? Ja nie przejadę?! Jedziemy! Po chwili trafiamy na pierwszą przeszkodę na szlaku. Spływający z Czarcich Gór strumyczek utworzył kilkunastometrowej szerokości błotne rozlewisko, którego nijak nie da się przejechać, ani ominąć, a i przejście suchą, czystą nogą nie należy do najłatwiejszych.
Później okaże się, że takich strumyczków jest tu całkiem sporo i około trzeciej części odcinka do Sartowic będziemy rowery prowadzić.
Gdzieś ty mnie znowu zaciągnął?
To zdaje mi się ostatnie dni kolorowej jesieni. Lada tydzień kolory ustąpią szarości. Tej na niebie w postaci chmur i tej na ziemi w postaci błota.
Szlak Nadwiślański na odcinku Świecie - Sartowice jest typowym szlakiem pieszym. W związku z tym są na trasie odcinki, których nie przejechałbym nawet posiadając rower górski, a co dopiero na naszych 28-calowych wąskich oponkach. Pełno jest tu odcinków błotnistych, co związane jest z licznymi ciekami wodnymi spływającymi ze skarpy wiślanej. Ponadto ścieżka jest mocno zarośnięta i poprzerywana osunięciami gruntu.
Jest oczywiście inna opcja pokonania tego fragmentu doliny. Wiślana Trasa Rowerowa, będąca na tym odcinku rowerowym odpowiednikiem pieszego Szlaku Nadwiślańskiego, prowadzi ze Świecia na północ do wsi Czaple, a następnie z powrotem na południe do Sartowic. Niestety oddala się w ten sposób od rzeki i omija Diabelce, które chciałem zobaczyć.
Warto wybrać tę trudniejszą opcję dotarcia ze Świecia do Sartowic. Jest tu bowiem bardzo malowniczo.
Mniej więcej w połowie odcinka do Sartowic miało zgodnie z opisami znajdować się miejsce odpoczynku z ławkami stolikami i miejsce na ognisko. Udało mi się je znaleźć.
Nie uczciwie byłoby nie dodać, że tylko połowa z bodajże sześciu takich stoliko-ławek była w takim stopniu zarośnięta. Reszta nadawała się do skorzystania. Tuż obok nad brzegiem Wisły rośnie malownicze drzewo. Akurat przepływała łódź, której użyłem jako sztafażu.
Kawałek dalej wyjeżdżamy na polankę otoczoną drzewami. Drzewa są w całości porośnięte dzikim chmielem, co nadaje krajobrazowi magicznego wyglądu, a mnie z uwagi na zainteresowanie tą „przyprawą” prowokuje do zatrzymania się i wyjęcia aparatu.
Ja i chmiel. [fot. Piotr Zwierzyński]
Sam chmiel.
Tuż za Chmielową Polanką szlak prowadzący nas dotąd tuż nad lustrem wody wznosi się nieco wyżej.
Ścieżka jest bardziej sucha i można zaryzykować wolną jazdą. Po chwili dojeżdżamy do ruin spalonego domostwa. To daję nadzieję na bliskość cywilizacji. Tuż przed opuszczeniem brzegu rzeki zatrzymujemy się w miejscu z dostępem do wody, by zadbać o higienę naszych rumaków. Musimy zmyć błoto z obręczy i klocków hamulcowych, jeśli mają nam dosłużyć do końca wycieczki. Ja, z uwagi na przeziębienie, dokonuję tego z użyciem znalezionej plastikowej butelki po napoju. Piotr natomiast metodą tradycyjną wchodzi wraz z rowerem do Wisły i wiechciem trzciny szoruje obręcze.
Szlak cały czas się wznosi, by po chwili odbić w lewo i oddalając się od rzeki skierować się do Sartowic.
Jeden z ostatnich widoków na Czarcie Góry.
Przed Sartowicami zamiast przejść przez wąwóz i wspinać się szlakiem, jedziemy drogą na Wiąg i tym sposobem okrężną drogą, zahaczając o Drogę Krajową nr 5 dojeżdżamy do wsi. Opuszczając DK5 wjeżdżamy na WTR biegnącą, jak wspomniałem, przez Czaple do Sartowic. Pierwsze, co widzimy we wsi to teren pałacu zamknięty bramą z łańcuchem i kłódką. Jest też tablica o terenie prywatnym i zabronionym wstępie pod groźbą... nie pamiętam już czego. Nie takie jednak rzeczy już stawały nam na przeszkodzie. Szukamy innej drogi do pałacu. Pomaga nam w tym miejscowy amator roweru i trunków wszelakich [rower jest prowadzony, a trunki trawione]. Piotr zauważa głośno, że nasz przewodnik ma kapcia w tylnym kole, na co on odpowiada, że to taka strategia. Nie wnikając w temat, wchodzimy na teren parku przypałacowego przez plac zabaw dla dzieci. Tu nie ma żadnej bramy, żadnych kłódek i żadnej tablicy. A co nie jest zabronione, jest dozwolone.
Dopiero obejrzawszy pałac, cofamy się do parku. W parku parkujemy rowery pod pięknym, soczyście zielonym miłorzębem japońskim...
...i rozglądamy się po okolicy, nasycając oczy kolorami jesieni.
[prawa fot. Piotr Zwierzyński]
Dąb Graf Schwerin.
Piotr uwiecznia to piękne drzewo po swojemu.
Graf Schwerin i Pan Piotr.
Po chwilach spędzonych w parku jedziemy kilometr na północ, gdzie znajduje się kościół pw. św. Barbary pięknie położony na wiślanej skarpie.
Z przykościelnego cmentarza rozpościera się urzekający, choć dzisiaj mglisty, widok na dolinę Wisły. Podobnej urody panorama roztacza się z punktu widokowego w rezerwacie Wiosło, jakieś 45 kilometrów w dół rzeki.
Tu chcieliśmy posiedzieć i coś zjeść, ale biesiadowanie na cmentarzu to domena zupełnie innej kultury, ruszamy więc dalej stromym zjazdem w kierunku Wielkiego Stwolna. W Wielkim Stwolnie chcę zobaczyć między innymi zabytkowy dom o numerze 33. W katalogu zabytków budownictwa holenderskiego jest napisane, że ruina domu wzniesionego w końcu XX wieku posiada belkę z inskrypcjami. Napisy tego typu informują zwykle o tym, kto, kiedy i dla kogo dany dom wzniósł.
Dom nr 33. Zabytek?
Stan domu numer 33 mówi sam za siebie. Po inskrypcji nie ma śladu o ile znajdowała się od strony drogi. Specjalnie ująłem tylko połowę ściany frontowej. Druga bowiem, równie zniszczona, połowa posiada okno plastikowe i firanki o jaśniejszym niż na zdjęciu „odcieniu bieli”. Nie do wiary, ale tam ktoś mieszka.
Na przystanku autobusowym nieopodal uzupełniamy kalorie i po paru chwilach jedziemy dalej. Mijamy budynek mieszkalny z 4 ćwierci XIX wieku, w którym w pierwszej połowie XX wieku funkcjonowała szkoła podstawowa.
Przejeżdżamy pod autostradą A1 i zatrzymujemy się przy cmentarzu ewangelickim w Bratwinie. Uwagę zwraca stara furtka i stary płot zdublowany nowymi konstrukcjami.
Cmentarz bardzo zniszczony, ale widać, że ktoś o niego systematycznie dba. Tym kimś, jak się po chwili okazuje, są uczniowie, na oko, zerówki, którzy podczas naszej wizyty akurat przyszli z wychowawczynią na cmentarz.
Z fragmentów jednej z płyt nagrobnych udało mi się ułożyć jedno słowo: Unvergesslich - niezapomniany. Przypomniały mi się słowa Józefa Reinisza samotnego opiekuna cmentarza w Nowicach zacytowane w zaduszkowej panoramie [08'30"].
„Żyjemy tak długo, jak długo mówią o nas kamienie”.
Z czasem jednak i kamienie milkną, jeśli ludzie odwracają się od miejsc pamięci. Większość kamieni na tym i wielu innych cmentarzach już milczy. Ten jeszcze mówi. Ale o kim..?
Oby więcej takich ludzi jak pan Józef.
Unvergesslich Unbekannt.
Jedziemy w kierunku wsi Michale. Ja, nie dość, że ruszam z małym opóźnieniem, to jeszcze kilkaset metrów pokonuję koroną wału z ciekawości, jakie to widoki on kryje przede mną. Gdy dojeżdżam do mostu im. Bronisława Malinowskiego łączącego brzegi Wisły na wysokości Grudziądza zastaję Piotra kontemplującego z ławeczki uroki tej stalowej konstrukcji.
Zostawiwszy rower przy jezdni, wspinam się na wał wiślany w celu obejrzenia panoramy z mostem w całej okazałości.
Podczas, gdy ja powoli jadę dalej, Piotr zostaje dłuższą chwilę na moście robiąc kilka zdjęć. Wybrałem jedno.
[fot. Piotr Zwierzyński]
Spotykamy się kilkaset metrów dalej przy Białej Karczmie, w której zatrzymywali się podróżni przeprawiający się promem przez Wisłę.
Tutaj dowiaduję się, że Piotr ma do mnie mały żal, że nie przejechaliśmy się mostem. Nie pozostaje mi nic innego, niż obiecać, że wkrótce się przejedziemy. Dla złagodzenia żalu Piotra wołam go na wał, skąd roztacza się piękna panorama Grudziądza.
Następną odwiedzaną przez nas wsią na Nizinie Sartowicko - Nowskiej jest Dragacz. Dane zebrane przez mnie jeszcze w domu informują o obecności tu cmentarza ewangelickiego, zachowanego XIX-wiecznego budynku dawnej szkoły i kilku drewnianych budynkach po osadnikach holenderskich. Jednak jadąc główną drogą można to wszystko przeoczyć. Na początku Dragacza [jadąc z południa na północ] należy skręcić w drogę w lewo i nią przejechać całą wieś. W ten sposób docieramy do drewnianego, posadowionego na podmurówce kamienno-ceglanej, budynku wzniesionego w II połowie XIX wieku, a w latach 20-60-tych XX wieku pełniącego rolę szkoły.
Interesujące jest to, że dzisiaj budynek ten pełni rolę biblioteki, co oznacza, że przywrócona mu została funkcja publiczno-edukacyjna. Wydaje mi się, że mało która wieś może pochwalić się biblioteką.
Tuż za tym obiektem odnajdujemy cmentarz ewangelicki. Wprawdzie wysprzątany i zadbany, ale również mocno zniszczony i pełen kamieni, które niczego już nikomu nie powiedzą. Swoją drogą ciekawe, czy porządek [tu mam na myśli głównie brak chaszczy i śmieci] panujący na tym cmentarzu jest okazjonalny [Wszystkich Świętych], czy tak jest zawsze.
Wybrałem dwa zdjęcia nagrobków, które jeszcze noszą pamięć o tych, co odeszli.
Jeśli chodzi o drewniane budynki poholenderskie, to w większości są one otynkowane i jako takie nie przedstawiają dla mnie wielkiej wartości krajoznawczej. Przejeżdżamy przez wieś i tam wracamy na asfalt. Jedziemy do Wielkiego Lubienia. Między wsiami warto zjechać asfaltem w prawo i podjechać nad Wisłę - ładny widok na XVIII-wieczną grudziądzką Cytadelę. My jednak rozpędziliśmy się do tego stopnia, że nie tylko nie zajechaliśmy w to miejsce, ale również nie zatrzymaliśmy się przy kościele św. Jakuba w Wielkim Lubieniu. A szkoda, bo warto zatrzymać się przy tej wzniesionej w 1680 roku świątyni o barokowym wystroju wnętrza, gdzie zobaczyć można znak wielkiej wody z 1855 roku [niestety wewnątrz, a więc w dni powszednie raczej trudno], grób nieznanego żołnierza z 1939 roku oraz dwa pomniki przyrody: lipę drobnolistną o obwodzie 400 cm i dąb szypułkowy o obwodzie 530 cm.
W Wielkim Lubieniu postanowiłem zobaczyć ruiny drewnianego budynku mieszkalnego nr 45 z inskrypcją na belce: „Johann Dobrau B. D Jacob Rathler B. M. 1833”. Udało mi się go znaleźć. Jednak inskrypcji nie. Zdjąłem [fotograficznie] tylko jeden detal.
Teraz muszę gonić Piotra. Doganiam go w Wielkim Zajączkowie przy cmentarzu mennonickim. Tuż przed cmentarzem zwracam uwagę na ładny budynek. Od strony południowej trwa rozbiórka. Może więc jest to zdjęcie historyczne. Nie znalazłem żadnej informacji na temat tego budynku.
[fot. Piotr Zwierzyński]
Cmentarz lepiej zachowany niż te w Dragaczu i Bratwinie.
Na cmentarzu piękne tzw. drzewo życia. Podobno ilość uciętych gałęzi oznacza ilość przeżytych dziesięcioleci. Na szczycie była niegdyś tablica z informacją o osobie, która te dziesięciolecia przeżyła. Niestety i tu kamienie zaczynają milczeć.
Wielkie Zajączkowo jest kolejnym miejscem, gdzie podjeżdżam na wał wiślany, żeby zobaczyć, co się za nim kryje. Nawiasem pisząc szeroko rozreklamowana Wiślana Trasa Rowerowa, którą w większości jedziemy, powinna biec koroną wału wiślanego, żeby turysta miał ciągły kontakt z rzeką. To niestety wygenerowałoby dodatkowe, niemałe koszty, choć takie jest założenie WTR, żeby poprowadzić rowerzystę bezpiecznym, wydzielonym pasem ruchu od źródła do ujścia Wisły.
Po wjechaniu na wał, oczom moim ukazuje się ciekawy widok na drugi brzeg rzeki.
Od środka kadru do lewej widać, stanowiące południowy cypel Wysoczyzny Kwidzyńskiej, Góry Łosiowe wypiętrzone na wysokość prawie 88 metrów n.p.m. czyli niemal 70 metrów ponad lustro Wisły. Obniżenie po prawej to dolina Osy - rzeki mającej swe źródło w jeziorze Perkun na pojezierzu Iławskim. Po prawej poza kadrem ukrywa się Kępa Forteczna, na szczycie której znajduje się grudziądzka Cytadela.
Podczas gdy ja podjeżdżam do odległego o kilkaset metrów wału, potem wracam przez jakieś gospodarstwo, Piotr jedzie powoli w kierunku wsi Mątawy. Staram się nadgonić. Zatrzymuję się na chwilę na początku wsi, gdzie oglądam ładny, drewniany dom na ceglanej podmurówce.
Doganiam Piotra przy wzniesionym w 1837 roku budynku z małą wystawką od frontu i inskrypcją na belce.
Z napisu na belce dowiadujemy się, że budowę domu dla Cornela Wicherta ukończył w dniu 11 Sierpnia 1837 roku Fr. [Franz?] Bohnke. [B.H. - Bau Herr - inwestor. B.M. - Bau Meister - majster budowlany]
Głównym celem naszej tu wizyty jest jednak kościół wybudowany w 1898 roku przez gminę mennonicką Montau. Świątynia ta od 1945 roku służy katolikom jako kościół pw. NMP Królowej Polski.
Gdy przechodzącego, jak mi się zdawało, człowieka postanowiłem zapytać o cmentarz, ten zaproponował zwiedzenie kościoła. Okazało się, że zobaczył nas z domu i przyszedł, jak ma w zwyczaju, oprowadzić turystów.
Nasz przewodnik opowiedział nam o samym kościele, odwiedzających go często Niemcach oraz ufundowanych przez jednego z nich pięknych witrażach.
Po wyjściu z kościoła zegar przypomina nam, że za godzinę mamy być w Nowem.
Zrobiwszy kilka zdjęć, ruszamy jeszcze zobaczyć cmentarz. Nasz przewodnik po mątawskim kościele powiedział, że obecny, współczesny cmentarz założony jest na starym, poniemieckim i ze starego cmentarza zachowała się jedna stela. Na moje pytanie, w sumie, retoryczne: Tylko jedna? - odpowiedział - Jedna i to złamana. Złożyliśmy ją, postawiliśmy przy kaplicy i Niemiec się cieszy.
„I Niemiec się cieszy”.
Człowiek oprowadzający nas po kościele w Mątawach zachęcał, żebyśmy wybrali się zobaczyć cmentarz w Trylu [że niby dużo lepiej zachowany]. Zderzenie z rzeczywistością nie bolało bardzo, gdyż zdążyliśmy przyzwyczaić się do stanu cmentarzy w tym regionie. I ta nekropolia pełna była milczących kamieni. Jedyne, co zasługiwało na uwagę to zachowane słupy bramy cmentarnej.
Dolina ta leżała w długich cieniach.
Przy niskim już słońcu dojeżdżamy do podnóża Nowego. Przecinamy rzeczkę Mątawę, której wody w okresie wysokich stanów Wisły przerzucano przy pomocy oddanej do użytku w 1910 roku parowej przepompowni Kończyce. Przepompownia pracowała do 1974 roku, kiedy to obok wybudowano nową. Stara przepompownia stanowi dziś obiekt muzealny udostępniony do zwiedzania.
Zaduma na koniec wycieczki. W tle Nowe.
Nowe. Kościół św. Maksymiliana Marii Kolbe. W głębi wieża kościoła św. Mateusza.
Wspinamy się na skarpę. Połowa grupy [ja] upiera się, by do końca jechać, a nie prowadzić. W związku z tym na górze odpoczynek i oczekiwanie na drugą połowę grupy [Piotr]. Słońce nieubłaganie zbliża się do horyzontu.
Koniec dnia.
Niestety zabrakło czasu na Nowe. Trzeba więc wrócić. I Polak się cieszy.
Szybkim przejazdem do Twardej Góry, która skomunikowana jest za pośrednictwem kolei z Gdańskiem, kończymy trzecią wizytę w Dolinie Dolnej Wisły. Trochę z niedosytem. A to z jednej strony w powodu krótkiego dnia i wynikającej z niego presji czasu, czego bardzo nie lubimy. Z drugiej strony z powodu kiepskiego stanu zabytków w tej okolicy. Szczególnie dotyczy to nekropolii, które są w stanie szczątkowym i niewiele mogą dziś powiedzieć o ludziach, którzy tu żyli i tu oddali życie. Dlatego właśnie zapamiętamy ten rejon jako Dolinę Milczących Kamieni.
Do wkrótce...
WRÓĆ DO POCZĄTKU
LUB
ZAKOŃCZ WYCIECZKĘ
LUB
POCZYTAJ KOMENTARZE
LUB
ZOSTAW KOMENTARZ
↓ ↓ ↓
KATEGORIA: REGION
BORY TUCHOLSKIE / DOLINA DOLNEJ WISŁY / GDAŃSK / KASZUBY / KOCIEWIE / KOSMOS / MAZURY / POWIŚLE / SUWALSZCZYZNA / WARMIA / WYSOCZYZNA ELBLĄSKA / ZIEMIA CHEŁMIŃSKA / ZIEMIA LUBAWSKA / ŻUŁAWY
2009 -
PRZESTRZEŃ I CZAS NA KOLE PRZEMIERZA PAWEŁ BUCZKOWSKI