12 KWIETNIA 2014
PIERWSZA WIZYTA U DOHNÓW
Wędrówka przez dawne ziemie plemion Pogezan i Warmów śladami członków rodu zu Dohna rezydującego tutaj od II połowy XV wieku.
Pogezania nazywana przez krótki okres po podboju krzyżackim Hockerlandią lub Hoggerlandią od legendarnego wodza Pogezanów - Hoggo oraz później Oberlandem czyli Prusami Górnymi, dziś kontrowersyjnie zaliczana jest do Powiśla. Włączenie Pogezanii [ziem leżących między rzekami Dzierzgoń i Pasłęka] wraz z Pomezanią do Powiśla nastąpiło po II Wojnie Światowej, kultywowane było w okresie PRL-u i tak pozostało do dziś. Spowodowane to było chęcią podkreślenia przynależności tych terenów do Polski w odróżnieniu od wspomnianego wyżej niemieckiego terminu Oberland. Dzisiaj problem z nazwaniem tego regionu polega na tym, że wszystkie określające go nazwy są nazwami historycznymi [z różnych okresów historycznych] i zmieniały się w zależności od względów politycznych czy przynależności państwowej.
Mimo, iż Pogezania umarła wraz z jej mieszkańcami „wskutek krzewienia słowa bożego za pomocą ognia i stali”, a tereny te dziś nazywa się Powiślem [czasami Powiślem Górnym], a niekiedy wręcz Warmią postanowiłem na własny użytek określać je właśnie najstarszą znaną [mi] nazwą, czy to się komuś podoba, czy nie. Stąd Pogezania / Warmia przy tytule.
Wędrówka planowana była najpierw na 19 marca [deszcz], później 25 marca [deszcz ze śniegiem], następnie 28 marca [pogoda ładna, ale towarzystwo się wykruszyło]. W tym okresie nawet niezawodne zwykle meteo.pl nie mogło trafić z prognozą. Widziałem również prognozy dwutygodniowe zapowiadające słoneczny wyż na kolejne interesujące mnie dni. W ogóle w kwestii prognozowania pogody na okres dłuższy niż kilkanaście godzin mogę jedynie przytoczyć słowa Dariusza Galicy - górala z Zakopanego w odpowiedzi na przewidywania dotyczące pogody na planowane zimowe igrzyska w Krakowie:
„Psewidywoć zime na 20 roków do psodu moze i mozno, ino komu sie to sprowdzi.”
Dwadzieścia roków, czy dwa tygodnie - bez znaczenia. Najlepiej mówią o tym co było lub jest, a i to nie zawsze zgodne z rzeczywistością.
Dzisiaj nie ma opowieści o PKP. Nie skorzystaliśmy z usług przewoźnika, gdyż najwcześniejszy poranny pociąg dowiózłby nas w interesujący rejon przed dziewiątą, a to, w moim pojęciu dwie do trzech godzin straty. W ogóle dostępne połączenia PKP z okolicami Pasłęka, Ornety czy Braniewa bardzo utrudniają jakiekolwiek sensowne zaplanowanie wycieczki jednodniowej. Dzisiaj jedziemy samochodem. Zaletą jest koszt dojazdu, w przypadku dwóch uczestników, nieznacznie mniejszy niż pociągiem. Przy czterech to byłaby taniocha.
Z Gdańska wyjeżdżamy po piątej i z trzema przystankami po drodze [Młynarska Wola, Wilczęta, kaplica przed Gładyszami] o siódmej parkujemy w Gładyszach przy Centrum Kultury Wiejskiej połączonym z remizą, a jakże! Przesiadamy się na rowery i podjeżdżamy do ruin pałacu.
Po co te przystanki po drodze? W Młynarskiej Woli są ruiny, właściwie dwie ściany, kościoła pw. św. Tomasza wzniesionego pierwotnie w 1330 roku, a odbudowanego z kompletnych ruin na przełomie XV i XVI wieku oraz cmentarzyk. Wprawdzie jest, jeszcze nie do końca sprecyzowany, plan odwiedzenia Młynar w przyszłości, ale skoro już tędy przejeżdżamy... Oglądamy je jeszcze w półmroku chmurnego poranka. No niestety pogoda nie zapowiada się rewelacyjnie.
W Wilczętach zainteresowała nas wieża. Zbliżając się do wsi rozważaliśmy, co to za przedziwna konstrukcja. Silos? Komin? Okazało się, że to wieża ciśnień tutejszych wodociągów. Przed samymi Gładyszami zaś zatrzymaliśmy się przy kaplicy Dohnów, o której za chwilę.
Pierwsze kroki po zmianie środka lokomocji kierujemy do pałacu, a właściwie jego ruin.
Obchodzimy ruiny dookoła zaglądając przez ziejące pustką otwory drzwiowe i okienne i podziwiając nieliczne relikty dawnej jego świetności.
Obaj z Piotrem byliśmy przekonani, że obecność ruin [zamiast pełnowymiarowego pałacu] w tym miejscu zawdzięczamy „ruskim”. A to nie tak! Rosyjscy żołnierze oczywiście nakradli i naniszczyli swoje. Później dzieło zniszczenia kontynuowało Państwowe Gospodarstwo Rolne, urządzając we wnętrzu pałacu magazyny. Mimo to bryła pałacu przetrwała w jako takim stanie. Prawdę o smutnym losie pałacu poznajemy dzięki panu Zdzisławowi - strażakowi ochotniczemu z Gładysz.
Otóż, jak już wspomniałem, budynek pałacu przetrwał w jako tako dobrym stanie do połowy lat osiemdziesiątych, kiedy to jeden z mieszkańców wsi go podpalił. Dlaczego to zrobił? Wersji jest pewnie kilka. Pan Zdzisław opowiedział na ten temat anegdotę obyczajową o nieobyczajnym zachowaniu jednej z gładyszańskich panien, prywatnie córki podpalacza. Według tej wersji pałac musiał polec w batalii o i tak dawno już przeminioną cnotę, rozbrykanej w szlacheckich komnatach, niewiasty. Swoją drogą, ciekawe, czy po tym wydarzeniu panna ustatkowała się była, czy tylko zmieniła miejsce oddawania się... uciechom cielesnym.
Pan Zdzisław mówił, Piotr słuchał, a ja rozglądałem się po otoczeniu. Naprzeciw pałacu stoi „Dwór Służby”, który spłonął podobno dwa lata przez pałacem. Za pałacem zaś rozciąga się spory park.
Nieocenioną zaletą poznania pana Zdzisława, było skorzystanie z jego wiedzy w ujęciu nieco bardziej pragmatycznym. Mianowicie oprowadził nas nasz przewodnik po pałacowym parku. Oprowadził to może za dużo powiedziane. Zaprowadził nas do studni i lodówki. O ile lodówkę może i byśmy jeszcze znaleźli, bo zamierzaliśmy przejechać się po parku, to ukrytą w chaszczach studnię z pewnością byśmy przeoczyli.
Piotr na lodówce :-)
Z jezdni ładny widok na domek myśliwski - jedyny oszczędzony budynek.
Pora wrócić do kaplicy, o której wspomniałem wcześniej. Znajduje się ona na wzgórzu w lesie na północ od wsi. Miejsce to nazywane było „Bellevue” ze względu na rozciągający się stąd piękny widok na Gładysze i Spędy. W początkach XIX wieku miejsce to nazywano „Winnicą” z uwagi na uprawiane na zboczach wzgórza winogrona, porzeczki i agrest.
Tu w 1879 roku wybudowano mauzoleum Dohnów linii Schlodien. Budowla w stylu neogotyckim z czerwonej cegły posadowiona jest na kamiennym fundamencie. Wewnątrz, na środku posadzki znajduje się wejście do krypty. Oczywiście splądrowanej, zdewastowanej i zaśmieconej. To przykre, że użyłem tu słowa „oczywiście”, ale szczerze był bym zaskoczony, gdyby było inaczej. Uwagę zwraca ozdobne sklepienie żebrowe. Do Mauzoleum prowadzi aleja dębowa.
Do wybudowanego mauzoleum przeniesiono m.in. zmarłą w 1870 roku Urszulę zu Dohna oraz zmarłą w Berlinie w 1878 roku Annę zu Dohna, które były pochowane pierwotnie w kościele w Wilczętach w krypcie, w której chowano Dohnów w pierwszej połowie XIX w. W mauzoleum został pochowany w 1905 roku także Adolf zu Dohna-Schlodien - major i szambelan królewski. (Źródło: Lech Słodownik „Gładysze” [w: Głos Pasłęka])
Zanim opuścimy Gładysze oglądamy jeszcze niepozorny budynek kuźni.
Jak widać na niektórych zdjęciach [nie są poukładane zgodnie z kolejnością wykonania], podczas naszej wizyty w Gładyszach chmury zaczynają ustępować błękitowi, zaczyna wychodzić słońce. Radują się nasze serca. Ruszamy na południe w kierunku wsi Spędy. Rozpędzony zjazdem w dolinę niewielkiej rzeczki przypominam sobie o cmentarzyku znalezionym na mapie z 1944 roku. Rzeczka ta w Google Maps nazywa się Bauda, co jest błędem, gdyż Bauda uchodzi do Zalewu Wiślanego w okolicy Fromborka. Oczywiście mogły by nawet w jednym rejonie być dwie rzeczki o tej nazwie, ale na starych mapach rzeczka mnie interesująca nazywa się Döberner Mühlenfließ, a więc Dobrska Młyńska Struga. Źródła dotyczące Pasłęki wśród jej dopływów wymieniają Dobrską Strugę oraz Młyńską Strugę. Trudno jest jednak doszukać się, która gdzie się znajduje. Fakt, że rzeczka, nad którą się znajdujemy, przepływa przez wieś Dobry [niem. Döbern] skłania mnie do uznania, że jest to Dobrska Struga.
Spędy [Spanden] na dole.
Cmentarz w LG rogu w zakolu Dobrskiej Strugi.
Francuski Szaniec [Franz. Brückenkopf] na prawym brzegu Pasłęki.
Źródło: mapy.eksploracja.pl
Lubię czytać stare mapy. Jeszcze więcej radości przysparza mi szukanie w terenie wyczytanych z nich ciekawostek. Ale najbardziej emocjonujące jest odnalezienie choćby śladu, znanej z mapy, przeszłości danego miejsca. Tak też i było z tym małym, zapomnianym cmentarzykiem. Zapuściliśmy się w zarośniętą, starą aleję lipową, z dużą dozą świadomości, że możemy niczego nie znaleźć [nawiasem pisząc już ta aleja sugeruje przeznaczenie tego miejsca]. Po krótkim rekonesansie docieramy do otoczonego wiekowymi dębami wzgórza w zakolu rzeki.
Niewykluczone, że jest to cmentarz rodu von Kuenheim, którego dobra w Spanden [dziś Spędy] graniczyły z posiadłościami Dohnów w Gładyszach. Naturalną granicą dóbr obu rodzin mogła być właśnie Dobrska Struga [Döberner Mühlenfließ].
Po chwili zjeżdżamy nad Pasłękę. Nie wjeżdżamy do wsi Spędy tylko przystajemy na moment na mostku.
Wzgórze widoczne w tle po prawej stronie drogi to Francuski Szaniec. Patrz mapa powyżej.
Przekraczając Pasłękę opuszczamy Pogezanię i rozpoczyna się warmiński wątek naszej wędrówki. Mijamy Francuski Szaniec i kierujemy się do wsi Osetnik, gdzie czekają nas ruiny XV-wiecznego kościoła pw. św. Jakuba. Niszczenie kościoła rozpoczęli żołnierze niemieccy wysadzając wieżę, będącą dogodnym punktem dla rosyjskiej artylerii. Wnętrze kościoła zostało spalone i rozszabrowane. Czego nie zabrali Niemcy to zniszczyli Rosjanie.
Ciekawostką jest jeden z krzyży zdobiących bramę cmentarza, noszący ślady walk, które się tu rozegrały. W krzyż trafiły trzy kule sporego kalibru. Z wyglądu zniekształceń można wywnioskować, że ogień prowadzony był od strony kościoła. Czy była to walka, czy tylko jakiś żołnierz zrobił sobie z krzyża tarczę ćwiczebną? Tego nie dowiemy się nigdy.
Z Osetnika planujemy zjechać do Dąbrówki. Wybieramy skrót, niepomni powiedzenia, że na stosowanie skrótów trzeba mieć czas. Malownicza, obsadzana jesionami droga staje się w połowie odległości Osetnik - Dąbrówka nieprzejezdna. Oczywiście można dalej iść polem, ale nam się nie chce chodzić. W dodatku to błoto! Jeszcze nie wiemy, że i tak jest to nam przeznaczone. I chodzenie i błoto.
Gdzieś między Osetnikiem, a Dąbrówką.
Cofamy się do Osetnika i wybieramy inną drogę na dół. Ta droga, wyglądająca na bardziej uczęszczaną, kończy się w polu w jednej trzeciej odległości do Dąbrówki. Ruszamy przez pole, gromadząc urobek żyznej warmińskiej gleby pod błotnikami i na hamulcach. Większą część drogi rowery trzeba było prowadzić. Pod koniec trafiamy na coś, czego nie mam śmiałości nazwać drogą. Jest to pas pola przeznaczony do poruszania się traktorem. Jedziemy tym pasem aż do Dąbrówki.
Gdzieś między Osetnikiem, a Dąbrówką.
Gdzieś między Osetnikiem, a Dąbrówką.
Z Dąbrówki po względnym oczyszczeniu rowerów z błota jedziemy do Bażyn. Towarzyszy nam nieczynna linia kolejowa Elbląg - Orneta wybudowana w 1926 roku, a rozebrana w 1945. Jak pisze Lech Słodownik „jeżdżący tu pociąg nazywano popularnie Szalony Mazur (rasende Masur), jeździł bowiem z tak zawrotną szybkością, że podczas jazdy można było zrywać kwiatki.” [Głos Pasłęka]. W Bażynach posilamy się w wiacie przystankowej. Wiaty przystankowe to zwykle na wsiach centra życia towarzyskiego, w związku z tym nawiązujemy tu znajomości z ludnością tubylczą. Od jej najbardziej wygadanego przedstawiciela uzyskujemy informacje na temat nurtujących nas niewiadomych na trasie. Głównie chodzi o potwierdzenie istnienia mostu nad Pasłęką w okolicy wsi Bogatyńskie i Podągi. Potwierdzenie uzyskawszy, żegnamy się i ruszamy w dalszą drogę.
Z głównej drogi skręcamy przy kolejnej warmińskiej kapliczce na drogę prowadzącą do dawnej stacji kolejowej, którą to drogą dojeżdżamy do cmentarza. Na cmentarzu ciekawostka - stela dębowa na grobie Berty [1859-1930] i Antona Klink [1856-1937]. Wyjątkowy zabytek.
Między Bażynami, a Drwęcznem zatrzymujemy się na moment przy pasie startowym lotniska w Ornecie...
Proszę zapiąć pasy.
...a następnie przy odgałęzieniu wspominanej już linii kolejowej. Dalej mijamy posterunki radiolokacyjne lotniska i wjeżdżamy do Drwęczna. Skręcamy na zachód i za wiaduktem kolejowym wchodzimy na tory, którymi trochę idąc, trochę jadąc...
...docieramy do mostu kolejowego nad Drwęcą Warmińską.
- Bo widzisz, życie jest jak wielki żelazny most!
- Dlaczego?
- Nie wiem...
Plan był taki, by przejść mostem i kontynuować wędrówkę przez Karkajmy na zachód, jednakże deski z których wykonano pomosty po obu stronach toru są zdziesiątkowane przez wandali, a do tego spróchniałe. Po podkładach dałoby się przejść ryzykując połamanie nóg, ale jak tu prowadzić rower. Ogólnie ażurowa konstrukcja nie skłania do spacerów.
Słoneczko i urzekajšcy widok na dolinę Drwęcy Warmińskiej kusi, żeby zostać dłużej, posiedzieć, poleniuchować, ale przed nami moc ciekawostek.
Po krótkiej sesji wracamy do Drwęczna i remontowaną drogą 513 jedziemy w kierunku Godkowa. Po kilkuset metrach skręcamy na południe w gruntową drogę w kierunku wsi Bogatyńskie. Wprawdzie droga opatrzona jest zakazem wjazdu, ale nie zraża nas to. Po kilku minutach już wiemy o co chodzi z tym zakazem.
To jedna z tych chwil, gdy cieszymy się, że nie przyjechaliśmy tu autem. Taką przeprawę należało uwiecznić. Zdjąwszy pamiątkowo Piotra na, nazwijmy to odważnie, moście, wracam po mojego rumaka.
[fot. Piotr Zwierzyński]
Bogatyńskie to wieś lokowana w 1287 roku. Jej pierwotna nazwa - Tüngen pochodzi od nazwiska pierwszych właścicieli - rodu Tunge z którego wywodził się biskup warmiński Mikołaj Tungen [Nikolaus von Tüngen]. We wsi zobaczyć można ładny późnobarokowy pałac wzniesiony w 1772 roku dla Stanisława Rutkowskiego. W zespole folwarcznym zachowała się oficyna i spichlerz. Obok pałacu pozostałości parku.
Objeżdżamy park i wyczekawszy na odpowiednie światło uwieczniam park ze starym dębem i pałacem w tle.
Podczas przygotowywania się do tej wędrówki, wielką niewiadomą była przejezdność drogi między wsiami Bogatyńskie, a Podągi. Jednakże, jak już wspomniałem, mieszkaniec Bażyn [nie zapytałem o imię, więc nazwijmy go umownie Jożinem] potwierdził istnienie tego mostu. W praniu wyszło, że most ów to w rzeczywistości trzy kładki przenoszące ruch wyłącznie pieszy i rowerowy przez rozdzielającą się na kilka nurtów Pasłękę. Trasa bardzo malownicza. Do tego stopnia, że nie wyjąłem aparatu, tylko karmiłem oczy. Po chwili jesteśmy cali i zdrowi po drugiej stronie doliny, choć...
...nie wszyscy mieli tyle szczęścia.
W Podągach wyciągam mapę, ale mieszkańcy reagują natychmiast instruując nas, gdzie skręcić na Lesiska. Drogi nie sposób zgubić, bo z Podągów przez Lesiska do Ząbrowca prowadzi nas świeżo oznakowany szlak rowerowy. Za Lesiskami mały cmentarzyk, który oglądami z siodełek rowerowych. W Ząbrowcu wypinamy się na szlak rowerowy i drogą przez pola i las kierujemy się w stronę stawów rybackich pod Markowem zasilanych wodą z rzeczki Wąskiej. Dojeżdżamy do szosy i tu zasięgamy języka odnośnie lokalizacji leśnego cmentarza Dohnów. Pani dokładnie opisuje nam jak dojechać i trafiamy tam bez pudła. Po drodze mijamy piękny, stary, samotny dąb.
Do cmentarza docieramy trochę jadąc, trochę prowadząc rowery, wreszcie wspinając się na wzgórze zostawiwszy rowery na łące. Pierwsze co ukazuje się oczom człowieka, który tu dociera jest swastyka.
Znajdujemy na cmentarzu dwie płyty nagrobne: syna - Christopha Friedricha zu Dohna-Lauck, który zginął tragicznie w wypadku samochodowym nad jeziorem Bodeńskim...
Christoph Friedrich Burggraf und Graf zu Dohna-Lauck. 12.12.1907 - 3.9.1934.
...oraz ojca - Friedricha Ludwiga zu Dohna-Lauck. Płyta nagrobna Friedricha Ludwiga jest ozdobiona herbem Dohnów, a na jej obwodzie znajduje się napis zaczerpnięty z Apokalipsy św. Jana: „So spricht der Geist, sie sollen ausruhen von ihren Mühen, denn ihre Werke folgen ihnen nach” - „Zaiste, mówi Duch, niech odpoczną od swoich mozołów, bo idą wraz z nimi ich czyny” [Biblia Tysiąclecia].
Friedrich Ludwig Burggraf und Graf zu Dohna-Lauck. 4.4.1873 - 1.7.1924.
Na rewersie głazu ze swastyką porośnięty mchem fragment 1 Listu do Koryntian i coś jeszcze...
Markowo. Cmentarz.
Der Tod ist verschlungen in der Sieg. Cor.15.55
Ich warte auf den Christus. Adolf Hitler
Zwycięstwo pochłonęło śmierć. 1 Kor 15.55.
[Tłumaczenie podałem według Biblii Tysiąclecia, w której jest to werset 54 w przeciwieństwie do Biblii Lutra z 1912 roku]
Czekam na Chrystusa. Adolf Hitler
Dlaczego tak? Skąd słowa Adiego na cmentarzu Dohnów? I czy to aby jego słowa? Odpowiem słowami Chudeja z „C.K. Dezerterzy”: Ich weiß nicht!
Chwilę po mnie na miejsce dociera Piotr. Dzięki temu opóźnieniu mogę z satysfakcją zaobserwować rysujące się na obliczu mojego kolegi emocje: od zainteresowania, przez zaskoczenie do fascynacji. Oczywiście takiej zdrowej fascynacji. Przecież na pierwszy rzut oka widać, że nie wygląda na członka hitlerjugend.
Nie jestem pewien, czy to co zobaczyliśmy jest cmentarzem, czy raczej miejscem pamięci, ale z pewnością jest miejscem magicznym, robiącym spore wrażenie na większości odwiedzających. Nastrój tajemniczy i magiczny zaczyna się już przy próbie zlokalizowania tego miejsca na mapach lub w opisach obecnych w sieci. Widziałem kilka współczesnych i kilka archiwalnych map obejmujących ten rejon i żadna nie zdradza obecności w tym miejscu czegokolwiek poza lasem. To samo z opisami ludzi którzy tu trafili. Wygląda to tak: wiem, ale nie powiem. Znalazłem, pokażę zdjęcia, ale nie dam śladu namiaru. Może to i dobrze, bo prawdziwy turysta i tak sobie poradzi, a wandala to może zniechęci. Dlatego też i ja nie dam namiaru, aczkolwiek wspomnę, że w domu nad dużym stawem [chyba nazywają to Rybaczówką] można uzyskać pełną instrukcję.
[fot. Piotr Zwierzyński]
Nim opuścimy to pełne magii miejsce, strzelamy sobie samo... wyzwalaczem takie oto zdjęcie z wykutym w kamieniu symbolem szczęścia i pomyślności.
Wracając znów mijamy znajomego strażnika cmentarza Dohnów. Nie mogę się powstrzymać.
Wróciwszy na szosę o godzinie 1600 musieliśmy zmierzyć się z decyzją, co robić dalej. Wspinać się do Markowa, czy odpuścić Markowo i trochę mniej wspinać się przez Skowrony do Godkowa. Gdybym teraz miał podjąć taką decyzję, wybrałbym wariant drugi, ale tamtego kwietniowego popołudnia postanowiłem zobaczyć pałac Dohnów w Markowie. Nie warto. Pałac wygląda, jakby go ktoś rozebrał i do pozostałego niewielkiego fragmentu dobudował coś dziwnego, brzydkiego i współczesnego. Zrobiłem jedno zdjęcie, Na więcej szkoda nawet miejsca na serwerze. Poza tym dostęp raczej kiepski.
Ruszamy na północ. Naszym celem są Słobity. Droga wytyczona na mapie we wspomaganiu z nawigacją jest kręta i wiedzie przez małe wsie i osady. Pierwsza konfrontacja z rzeczywistością następuje już kilkaset metrów za Markowem. Na rozdrożu planowałem jechać w lewo, czyli prosto na Grądki i zatrzymać się na chwilę w wiacie turystycznej za lasem. Archiwalne mapy jakimi się wspomagam [lata 1930 i 1944] wskazują drogę na Grądki jako główną. Mapy Google potwierdzają istnienie tej drogi. Nawet nawigacja każe skręcić w lewo. Jednak droga w lewo po kilkunastu metrach znika na łące. Poszukiwanie jej ciągu dalszego nie odnosi skutku. Pozostaje nam jechać w prawo. Obawiamy się jednak, żeby ta droga nie doprowadziła nas z powrotem nad stawy. Gdzieś w środku lasu trafiamy na krzyżówkę szlaków rowerowych. W prawo niebieski szlak na Skowrony. Nie chcemy na Skowrony. Gdybyśmy chcieli na Skowrony to nad stawami podjęlibyśmy inną decyzję. W lewo czarny na Kwitajny i niebieski na Grądki i Skowrony. Wszędzie Skowrony! Jesteśmy cali w Skowronach! Ruszamy w lewo. Droga doprowadza nas do wiaty turystycznej na drodze Markowo - Grądki. To ta wiata, do której chcieliśmy dojechać. I ta droga, którą od strony Markowa ktoś zaorał i zasiał.
Wiosna, ach to ty!
Miejsce świetnie przygotowane do przyjęcia turystów. Jest wiata, ławki, stolik, miejsce na ognisko... zapas drewna i patyki do pieczenia kiełbasek. Z takim porządkiem i gotowością do podjęcia wędrowców jeszcze się nie spotkaliśmy. Zdumieni rozglądamy się za kiełbasą i piwem. Nic nie znalazłszy, ruszamy dalej, ciągle mając nadzieję na Słobity. Chwilę później minąwszy opuszczone miejsce po osadzie noszącej na starych mapach tajemniczą i zapadającą w pamięć nazwę Memento, wjeżdżamy do Grądek.
Kawałek dalej w Grużajnach, gdzie szlak skręca w prawo na Skowrony [:-)], zasięgamy języka odnośnie drogi na północ, która wydaje mi się mało pewna, ale o pożądanym kierunku. Mieszkaniec wsi poleca tę drogę, jeśli lubimy nosić swoje rowery. To wiele mówiące stanowisko mieszkańca Grużajn sprawia, że odwiedziny w Skowronach urzeczywistniają się w postaci szybkiego przez nie przejazdu. W Godkowie, w świetle zniżającego się nad horyzont słońca, podejmujemy decyzję, że Słobity, czekające na nas tyle lat, poczekają jeszcze kilka miesięcy i ruszamy zamkniętą remontowaną szosą 513 do Krykajn i stamtąd na północ do Dobrego. Mimowolnie przyspieszam i zostawiając Piotra z tyłu szybko docieram do Dobrego.
Przy kościele czekam na Piotra. Oglądam pomnik zwieńczony figurą Chrystusa i coś mi świta w pamięci, że gdzieś widziałem ten pomnik, ale w innej aranżacji. Na wszelki przypadek zdejmuję do porównania w domu.
Dobry. Pomnik dziś.
W domu po długich, bardzo długich poszukiwaniach w sieci [spróbuj znaleźć w internecie obiekt zlokalizowany w miejscowości o nazwie Dobry :-)] porównuję:
Dobry. Pomnik dawniej.
Źródło: Marienburg.pl
Z Dobrego przez Spędy do Gładysz. Jeszcze „tylko” półtorej godziny do domu i szybko spać, bo jutro do pracy.
Ostatnia wzmianka o Słobitach oraz tytuł tej wędrówki sugeruje, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa w temacie rodu zu Dohna i warto zajrzeć tu za kilka miesięcy w poszukiwaniu Drugiej wizyty u Dohnów.
Do wkrótce...
WRÓĆ DO POCZĄTKU
LUB
ZAKOŃCZ WYCIECZKĘ
LUB
POCZYTAJ KOMENTARZE
LUB
ZOSTAW KOMENTARZ
↓ ↓ ↓
KATEGORIA: REGION
BORY TUCHOLSKIE / DOLINA DOLNEJ WISŁY / GDAŃSK / KASZUBY / KOCIEWIE / KOSMOS / MAZURY / POWIŚLE / SUWALSZCZYZNA / WARMIA / WYSOCZYZNA ELBLĄSKA / ZIEMIA CHEŁMIŃSKA / ZIEMIA LUBAWSKA / ŻUŁAWY
2009 -
PRZESTRZEŃ I CZAS NA KOLE PRZEMIERZA PAWEŁ BUCZKOWSKI