22 SIERPNIA 2018
TAM, GDZIE MIESZKAJĄ BOGOWIE
Podczas czterodniowego pobytu w szpitalu w Ameryce pod Olsztynkiem dostałem przepustkę i wybrałem się na krótką wycieczkę do nieistniejących wsi na południowej Warmii. Dlatego, że skrawki historii kryją się wszędzie. I czekają na mnie.
Pierwszą i jedyną zamieszkaną wsią na dzisiejszym etapie mojej trasy są Gryźliny. Tu zaopatruję się w wodę i odwiedzam wzniesiony w drugiej połowie XVI wieku kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i św. Wawrzyńca. Ciekawymi elementami obiektu są: kamienna chrzcielnica, XIX wieczna drewniana wieża oraz kamienno-ceglane ściany i wmurowane w nie kamienie młyńskie.
Historia Gryźlin sięga połowy XIV wieku, kiedy to funkcjonował tu młyn z niewielką osadą pod nazwą Wisenthal. To najprawdopodobniej z tego młyna pochodzą kamienie wmurowane w ścianę kościoła. W latach 1937-1938 w pobliżu wsi zbudowano lotnisko wojskowe Luftwaffe. Urządzono pas startowy o długości 800 i szerokości 60 metrów. Między innymi stąd we wrześniu 1939 roku startowały niemieckie samoloty, bombardujące Warszawę i inne polskie miasta. W pobliskim Zielonowie ustawiono cztery baraki i kasyno oficerskie, a budynki sanatorium w Ameryce adaptowano na potrzeby lotników.
Nieopodal Gryźlin przecinam remontowane tory relacji Olsztyn - Olsztynek...
...i kawałek dalej melduję się na bramie do lasu.
Dwie wysokie sosny, jedna żywa, druga martwa, stanowią niezwykły, symboliczny widok. Te same warunki. Te same szanse. Odmienny los.
Na chwilę zatrzymuję się nad Plusznem przy leśniczówce Stawiguda. Obecność raków świadczy o czystości tego akwenu.
Dalej jadę przez uroku pełną Puszczę Napiwodzko - Ramucką, będącą częścią niegdysiejszej Wielkiej Puszczy, zwanej czasami Puszczą Galindzką.
Wielka Puszcza ciągnęła się przez wiele kilometrów z północy na południe stanowiąc naturalną granicę między terytoriami Prusów na zachodzie oraz Jaćwięgów na wschodzie. Zamieszkiwana była przez pruskie plemiona Bartów i Galindów, a także na północy częściowo przez Nadrowów i Skalowów. Prusowie zakładali swoje lauksy na polanach śródleśnych, a puszcza ich żywiła i chroniła przed intruzami.
Wspomagam się podczas tej wycieczki doskonałą aplikacją Locus Map, która prowadzi mnie drogami i ścieżkami, których nie ma na mapie Google. Czasem tylko trzeba zatrzymać się w cieniu i sprawdzić drogę na wyświetlaczu. Aha. Artykuł nie jest sponsorowany. Aplikacja Locus Map jest naprawdę godna polecenia i piszę to za darmo.
Wyznaczona trasa prowadzi mnie prosto na most nad Łyną. Most, którym kiedyś rzekę pokonywała droga do wsi Sójka i Jełguń. Dlaczego czas przeszły? Otóż most ten, podobnie, jak wspomniane wsie, nie istnieje. Spalił się. Taaaa, SIĘ spalił! Pozostały podobno jedynie przyczółki. Liczę jednak, że i bez mostu dam radę pokonać Łynę w tej okolicy. Do mostu prowadzi dziś już nie droga, lecz ścieżka. Jednak ścieżka ta ma swoje odzwierciedlenie na mojej mapie.
Nad rzeką odnajduję morze rudbekii. Szkoda, że nie kwitną. To byłby spektakularny widok.
Dość łatwo dojeżdżam do miejsca, gdzie był most.
Tak jak przypuszczałem, dziś o obecności przeprawy w tym miejscu świadczą tylko kamienne przyczółki i leżące na ziemi, nadpalone, butwiejące resztki drewnianej konstrukcji. Widać jednak, że była to solidna konstrukcja.
Po oględzinach mostu pora poszukać jakiejś przeprawy. Nieopodal mostu, nieco w dół rzeki odnajduję drzewo leżące w poprzek.
Sam pewnie bym przeszedł, ale z rowerem to dość ryzykowne. Dno ledwo widać, nurt wartki, pełno leżących drzew i konarów. Strach, co by było, gdybym wpadł z rowerem. Ruszam w górę rzeki. Nie wiem, czy uda mi się ja łatwo pokonać. Bądź, co bądź stanowiła ona tu granicę ziem Sasinów i Galindów.
Sprawą dyskusyjną jest, tak występowanie w średniowiecznych Prusach granic linearnych, jak i ich dokładny przebieg. Osobiście myślę jednak, że część granic miała charakter liniowy i stanowiły je, znakomicie się w tej roli sprawdzające, rzeki. Natomiast znane są rejony, gdzie granicę nawet wrogich sobie ludów stanowił pas nieprzebytych lasów, lub pas ziemi niczyjej, przechodzącej okresowo pod wpływy obu stron. Tak wyglądała między innymi granica prusko-mazowiecka [później prusko-polska]. Granica rzeczna też oczywiście nie była zaporą nie do pokonania.
Przed zwężeniem przy moście, nurt jest spokojniejszy. Głębokość oceniam na oko na jakiś metr. Rozbieram się i wchodzę. Okazuje się, że spokojnie da się pokonać rzekę pieszo. Woda sięga do połowy ud, nie będzie trzeba się więc nawet przebierać. Wracam na przyczółek po rower i nie bez trudu sprowadzam go nad wodę. Po czym przenoszę na raty cały dobytek. Na raty dla wygody i dla spokoju. Wchodzenia do rzek bowiem boję się podobnie, jak wchodzenia na lód. Oba te lęki czasami udaje mi się, w granicach rozsądku, przełamać.
Z tej strony przyczółki dawnego mostu prezentują się lepiej.
Znalazłem w sieci zdjęcie mostu, z czasu kiedy był jeszcze... no może nie przejezdny, ale „przeprawny”.
Źródło: niestety nie pamiętam :-(
Teraz pozostaje już „tylko” wspiąć się na przeciwległy brzeg...
...gdzie znajduję stary drogowskaz do wsi leżącej jakieś dwa kilometry w dół rzeki.
Ja jednak kieruję się na południe do pierwszej na mojej dzisiejszej trasie, nieistniejącej wsi - Sójka. Droga miejscami nieprzejezdna.
Jednak, gdy po kilkuset metrach w środku lasu pod kołami pojawia się bruk, wiem, że jestem na miejscu.
Osada, po której pozostał jedynie bruk, resztki fundamentów i przyczółki mostu, pierwotnie występowała pod pruską nazwą Estrich, zachowaną częściowo w nazwie pobliskiego jeziora Ustrych. Polska nazwa wsi - Soyka [później Sójka] pochodzi prawdopodobnie od nazwiska młynarza, którego młyn pracował na Łynie przy przeprawie.
Co ciekawe, do wsi nadal prowadzą kamienne drogowskazy. Ktoś chyba dba o te napisy.
Gdzieś [nie mogę sobie przypomnieć gdzie] czytałem, że w okolicy między Sójką, a jeziorem Oczko znajdują się kurhany. Udało mi się znaleźć prawdopodobnie jeden z nich niedaleko miejsca, gdzie stara mapa lokalizuje leśniczówkę Jełguń [Förterei Gelguhnen]. Dla przypadkowego przechodnia to tylko kamieni kupa, ale tak naprawdę to jest grobowiec. A wskazał mi go, przebijający się przez gęste korony drzew, promień słońca.
Trochę kręcę się nad Jeziorem Oczko poszukując leśniczówki wybudowanej podobno dla Leonida Breżniewa. Też nie wiem, gdzie o tym czytałem. Jedyny namiar, jaki mam, wyprowadza mnie w pole... to znaczy do lasu. Cóż począć? Doświadczenie w poszukiwaniu leśniczówek mam żadne. Zupełnie co innego w przypadku poszukiwania cmentarzyków. Jadę więc w kierunku Jeziora Jełguń, by tam spróbować poszukiwania resztek cmentarza, na którym leżą dawni mieszkańcy okolicznych wsi. Znowu znam mniej więcej lokalizację. Zatrzymuję się na wysokości tejże lokalizacji. Intuicja szepcze, że droga niknąca w pokrzywach może doprowadzić do nekropolii. Łydki krzyczą: Nieee!
Tak! Tam za rowerem jest droga!
Słucham intuicji i po raz kolejny odbieram sporą dawkę najtańszego, mimo, że nierefundowanego leku na reumatyzm. Po kilkudziesięciu metrach porzucam rumaka i dalej ruszam tylko z aparatem.
Po chwili otrzymuję znak, że droga moja właściwą jest.
Gąszcz, jak przystało na puszczę i żadnych nagrobków. Jedynym, co świadczy o dokonywaniu pochówków w tym miejscu, jest krzyż, który to upamiętnia...
...oraz stare drzewa, które to pamiętają.
A nieee! Jeszcze są ludzie. W każdym razie byli 14 lat temu.
Mimo, że na cmentarzu w zasadzie nie ma nic do zobaczenia, cieszę się, że go odnalazłem. To tak, jakbym poprosił dawnych mieszkańców Jełgunia o zgodę na nocleg we wsi. Zgodę tę, powiedzmy, uzyskawszy ruszam do Wsi, Której Nie Ma. Drugiej takiej na dzisiejszej trasie. Teren wsi, będący dziś jedynie łąką i krzyżówką leśnych dróg, oglądam w świetle niskiego już słońca. W cieniu w zasadzie.
Jełguń był znacznie większą wsią od Sójki. Mało tego, była to bardzo ważna miejscowość przemysłowa Prus Wschodnich. W okresie największego rozkwitu mieszkało tu blisko 300 osób. Funkcjonowała karczma i przede wszystkim huta szkła zbudowana w XVIII wieku. Huta, której dzierżawcami była rodzina kupców elbląskich - Zimmermannów, wyposażona była w trzy piece i produkowano tu szkło okienne oraz naczynia, dzbanki, butelki, kieliszki itp. Towar wywożono dwa razy w miesiącu do Elbląga. Wyroby z Jełgunia trafiały także do Gdańska, Królewca, Torunia i Warszawy. Był Jełguń na tyle ważną wsią, że rozważano budowę tu kościoła ewangelickiego, który ostatecznie zbudowano w pobliskiej Nowej Wsi. Dająca życie mieszkańcom i zapewniająca istnienie wsi, huta szkła zaczęła podupadać po doprowadzeniu do Olsztyna kolei w 1872 roku. Zaczęły wtedy napływać tu tanie wyroby szklane z zachodnich hut. Wkrótce rząd wypowiedział dzierżawę Zimmermannom, zakład został rozebrany, a resztki wsi uległy wyludnieniu.
Dziś, tak wsie, jak i cmentarz obrazują to, jak Wielka Puszcza upomina się o swoje.
Od strony wsi nie znajduję miejsca z dobrym dostępem [w ogóle z dostępem] do wody. Ruszam więc zachodnim brzegiem na północ w nadziei na, może nie kąpielisko [oby nie], ale jakiekolwiek dojście do jeziora. Po chwili, jest! Mały półwysep, miejsce na ognisko, dojście do wody między nisko zwieszającymi gałęzie drzewami.
Z uwagi na wilgoć i masę komarów, obóz zakładam kilkanaście metrów stąd w wysokim lesie bukowym. Potem spożywam kolację nad wodą. Małe ognisko rozpalam w celu li tylko rekreacyjnym. Ot taki kaprys.
Noc nie należała do najspokojniejszych. Zaczęło się koło północy. Chyba zerwał się lekki wiatr. Nie słyszałem go, ale z koron drzew zaczęły spadać... nie wiem... gałązki?, buczyna?, żołędzie? [były tam jakieś dęby?] Zanim dolatywały do ziemi kilkakrotnie uderzały o liście. Co większe gałęzie łamały się spadając. Nie jestem jakoś specjalnie wrażliwy na odgłosy lasu, ale tym razem to bardzo mi przeszkadzało.
Skrzypienie drzew, szum wiatru w koronach, trzask łamanych gałęzi to były według Prusów [ale również Litwinów] oznaki obecności boga lasu - Medinisa. Był on bardzo ważnym bóstwem w wierzeniach pruskich, opiekował się bowiem lasem, który żywił i bronił ludzi. Niejeden kronikarz polski, czy krzyżacki zauważał, że krainy pruskiej bronią, nie tyle grody i zbrojni, ile nieprzebyte lasy, jeziora i bagna. Podsumowując, można powiedzieć, że odwiedził mnie dziś Medinis. Pytanie, czy roztaczał opiekę nad małym człowiekiem, czy próbował przepędzić obcego z Wielkiej Puszczy.
Poprzednią noc spędziłem na skraju łąki nad Pasłęką w okolicy Ameryki. Spałem wtedy, jak dziecko. Obudziły mnie dopiero rano krzyki żurawi, a gdy uniosłem się z hamaka zobaczyłem obok hamaka stado saren. Nadzwyczajne emocje.
Tak było wczoraj.
Tak było wczoraj.
Tak było wczoraj.
Tak było wczoraj.
Tak było wczoraj.
Tak było wczoraj.
Tak było wczoraj.
Dzisiejszej nocy również towarzyszyły mi niezwykłe stany emocjonalne... tylko trochę inaczej niezwykłe. I odwiedziny boga lasu nie były dziś jedyną nocną przygodą. Chyba wybrałem na nocleg ulubioną stołówkę dzików. W efekcie jeden z nich [jakiś odważniejszy] podchodził do samego obozu. Rycie, chrupanie, mlaskanie i chrumkanie nie dawało mi spać. Musiałem w końcu wstać i go przepłoszyć. Ale wracał. Trzykrotnie. Nigdy więcej noclegów w buczynie.
Nad ranem chyba wszystko się uspokaja, bo przysypiam na dłużej. Budzik nastawiony na wpół do szóstej wyrywa mnie z hamaka. To znaczy wyrywa! Bez przesady! Gdy dzwoni budzik zawsze wydaje mi się, że strzelają, ale nie zrywam się na równe nogi, tylko leżę, jak zabity. Dziki zapewne już ułożyły się do snu po nocnych harcach. Przykładam się więc i ja na pięciominutową drzemkę, która kończy się po pół godziny.
Wreszcie wstaję i idę nad jezioro zmyć resztki tego słabego i rwanego snu. Noce już chłodne. Zaledwie 8 stopni na plusie. Lato przemija. Słońce oczywiście już nad horyzontem, ale resztka mgieł jeszcze na jeziorze.
Powrót z Jełgunia, ze względu na czas, planuję zrealizować w głównej mierze asfaltem. Mam być w Ameryce około dziewiątej. Jak to często bywa, plan planem, a życie rzycią. Asfalt prowadzący w kierunku jeziora Łańskiego i dalej wzdłuż jego wschodniego brzegu kończy się nagle na półwyspie Lalka. Dalej piach aż do krajowej 58-ki. To nie tak znowu daleko, ale chwile prowadzenia skutecznie mnie opóźniają, a Agnieszka na pewno czeka z kawą.
Gdzieś po drodze na łące odnajduję pierwsze oznaki jesieni.
Najpierw zaczynam słyszeć drogę krajową. Chwilę później wyjeżdżam z lasu i w oddali widzę jakąś wieś.
Okazuje się, że to Kurki. Dziś niepozorna wieś nad Łyną, ale w średniowieczu ważny ośrodek kultu - Kurkesadel [dosłownie siedziba Kurko].
Podjeżdżam do, wzniesionego w najwyższym punkcie wsi w połowie XVIII wieku, kościoła pw. św. Maksymiliana Kolbe.
Najprawdopodobniej właśnie w miejscu, gdzie dziś stoi kościół, we wczesnym średniowieczu znajdowało się jedno z ważniejszych miejsc kultu sławionej przez Prusów bogini urodzaju - Kurko [Curche]. Świętym zwierzęciem Kurko był... dzik. No i teraz dopiero do mnie dociera. W nocy, poza Medinisem, nawiedzała mnie Kurko pod postacią dzika. Chyba tej nocy zaniepokoiłem bogów. Mało tego. Na wiosnę zamierzam tu wrócić. Może wtedy przyjmą mnie życzliwiej. Jako stałego bywalca :-). Albo mniej miło, jako recydywistę!
Podobnie, jak w Borach Tucholskich, co wioska nad rzeką, to tablica informująca, że Karol Wojtyła płynął tędy kajakiem. A o tym, że ja jechałem rowerem nie ma nic. No ale ja święty to nie jestem. A tak poważnie i w temacie Prusów, w nazwach wielu okolicznych jezior i wsi zachowały się nazwy staro-pruskie, jak wspomniane Kurki, ale też Kiernoz, czy Maróz. Również nazwę nieodległego jeziora Świętego badacze wyprowadzają [oczywiście znaczeniowo] jeszcze z okresu pruskiego. Wiosną przyszłego roku pokażę i opowiem o Prusach trochę więcej. Żeby tego nie przegapić, zapisz się na bezpłatny newsletter.
Teraz wracam do Ameryki, co zobrazuję zdjęciem wprawdzie wczorajszym, ale dziś wyglądało to niemalże tak samo.
Na tym kończę, a w zasadzie na chwilę przerywam swoją przygodę z pruskimi bogami. Z pewnością tu wrócę, ale najpierw muszę przeczytać kilka książek i przestudiować kilka map, żeby podróż ma świadomą była.
Do wkrótce.
WRÓĆ DO POCZĄTKU
LUB
ZAKOŃCZ WYCIECZKĘ
LUB
POCZYTAJ KOMENTARZE
LUB
ZOSTAW KOMENTARZ
↓ ↓ ↓
KATEGORIA: REGION
BORY TUCHOLSKIE / DOLINA DOLNEJ WISŁY / GDAŃSK / KASZUBY / KOCIEWIE / KOSMOS / MAZURY / POWIŚLE / SUWALSZCZYZNA / WARMIA / WYSOCZYZNA ELBLĄSKA / ZIEMIA CHEŁMIŃSKA / ZIEMIA LUBAWSKA / ŻUŁAWY
2009 -
PRZESTRZEŃ I CZAS NA KOLE PRZEMIERZA PAWEŁ BUCZKOWSKI